Helfy.

11:11 Posted by Insane

Niedawno skusiłam się na zamówienie z Helfy.
Do tej pory wierna byłam Mazidłom, ale coś mnie podkusiło na małą odmianę.
Przede wszystkim - musiałam zamówić hennę, bo odrosty już mi spać po nocach nie dawały ;) od przeszło 3 lat farbuję włosy henną, pominąwszy początki z Venitą i ELD - to zawsze kupowałam tą mazidłową właśnę - hennę Jamilę. I zadowolona byłam, nie ukrywam.
Ale o Khadi również się wielu dobrych rzeczy nasłuchałam i ostatecznie zaryzykowałam. Hennie poświęcony będzie osobny post, także nie będę się zbytnio rozpisywać.

Oczywiście, przy okazji zakupów, skusiłam się na parę drobiazgów ;)
Wszystkie przetestuję i na pewno napiszę recenzję, ale póki co - łapcie zamówienie w całej swojej okazałości.



Słów kilka o zamówionych drobiazgach:



Olej kokosowy - zachwalany przez wiele kobiet, podobno cudownie wpływa na kondycję włosów. Nawilża, wygładza, pielęgnuje, odżywi. No i włosy po hennie lubią olejowanie. Jest tylko jedno małe "ale" - ja już kiedyś próbowałam ;) wprawdzie olejem mazidłowym. Nawet trochę inną konsystencję miał. I pachniał nieco inaczej. Ale pamiętam, że użyłam raz i odstawiłam w najciemniejszy kąt toaletki, bo moje włosy się z nim zupełnie nie polubiły i do stanu używalności doprowadzałam je przez 3 kolejne dni od zastosowania maski z tego cudownego specyfiku ;)
Ale - raz kozie śmierć. Zaryzykuję drugie podejście ;)



Khadi - naturalna henna. A właściwie, to tym razem mieszanka ziół, która na włosach jasnych ma dać odcień intensywnej czerwieni, a na ciemniejszych - głębokiego mahoniu.
Skład mieszanki:
Lawsonia Inermis (Henna)
Emblica Officinalis (Amla)
Eclipta Alba (Bhringaraj)
Bacopa Monniera (Brahmi)
Acacia Concinna (Shikakai)
Terminalia Chebula (Harad)
Jatropha Glandulifera (Jatropha)
Azadirachta Indica (Neem)
Terminalia Bellirica Roxb. (Vibhitaki)

Farbę już przetestowałam, chociaż za wcześnie na opisanie rezultatów, bo włosy mi jeszcze schną ;) mam wątpliwości co do tego, czy uzyskałam jakkolwiek inny odcień od tego, który mam po samej hennie, no ale zobaczymy. Przez cały czas wydaje mi się, że farba nie chwyciła równo włosów i odrostów, ale kolor cały czas ciemnieje i jednak cały czas się wyrównuje, więc za wcześnie na takie osądy.
Za to już teraz z całą pewnością stwierdzam, że włosy są delikatne, miękkie i odżywione. Po żadnej masce nie uzyskuję takiego efektu jak tuż po farbowaniu! :)



Herbolene - uniwersalna maść na bazie ekstraktu z aloesu. Baaardzo treściwa, baaardzo tłusta i... baaardzo odżywcza. Przetestowana już 3 razy, ale jeszcze dam jej chwilę, zanim napiszę szerszą recenzję :)



Maska sandałowa - przeznaczona do cery suchej i normalnej. Ma odżywić i nawilżyć przesuszoną skórę i pomóc w walce ze zmarszczkami. Zawiera m.in. kaolin, więc ja już wiem, że mnie podrażni. Pytanie tylko - jak bardzo? Mimo wszystko - obietnica głębokiego nawilżenia kusi mnie mocno, więc będę testować z całą pewnością :) w opakowaniu znajduje się 25g prochu, który możemy rozrobić z różnymi innymi półproduktami, w różnych proporcjach i konfiguracjach. Więc testowania będzie sporo :)



Maska różana - skład: Rosa Alba - i to wszystko! czyli po prostu dostajemy w woreczku sproszkowane wiechcie ;) zapach niestety bardzo intensywny i może drażnić w nos. Zwłaszcza, jeśli drażni już przez woreczek ;) intensywny mocno różano-kadzidlany, troszkę orientalny.
Ma służyćn jako peeling i składnik maseczek nawilżająco-odżywczych. Przeznaczona do cery suchej, wrażliwej i dojrzałej, więc krzywdy mi nie powinna zrobić. Wcisnęłam do koszyka z czystej ciekawości :)
W woreczku aż 50g proszku. Olbrzymia ilość.



Szampon do włosów normalnych - próbka. A w zasadzie, to dwie próbki, ale jedną już zużyłam :)
Bardzo miły gest ze strony sklepu Helfy - bo jest to gratis dorzucony do zamówienia. Miły drobiazg, w dodatku dopasowany do zamówienia. Zgodnie z zaleceniem - umyłam nim włosy przed farbowaniem henną :)
Co ważne - nie zawiera silikonów!




I proszę Państwa - fanfary - gwódź programu!

Mydełko ziołowe z nasionami wiesiołka! Przy rozpakowywaniu paczku zauroczyło mnie kompletnie, absolutnie. Pięknie zapakowane - w tekturowe eko-pudełko, wyłożone trocinami. Tak... wiejsko, swojsko. Kurcze no, poczułam się naprawdę "eco" ;) !
Uwielbiam takie staranne zapakowanie nawet drobiazgów. Przecież można by takie mydełko zafioliować i tyle - jak robi większość firm kosmetycznych (przynajmniej tych, z którymi miałam do czynienia - CS, Blusche, EGM, Lush). A tutaj mydełko ma całą oprawę. Pięknie opisane i porządnie wykonane kartonowe pudełeczko. Miękkie posłanie ze zwykłych trocin (i nawet mi nie przeszkadza to, że wszędzie wokoło się sypią, jak tylko dotknę puzderełka ;) ! ). Uczta dla oczu, naprawdę.




Mydełko podobno nadaje się dla każdego rodzaju cery, ale jest szczególnie polecane dla cery odwodnionej, skłonnej do podrażnień, wrażliwej. Czyli - o mnie mowa! Skusiłam się bez wahania :)
Jeszcze nie testowałam. Chciałam je zostawić w formie nienaruszonej do zdjęć.
I przyznaję, że z bólem serca zacznę go używać - bo wygląda przeuroczo ;) ! Swoją drogą - doskonały pomysł na prezent.



I jak widać - jest całkiem sporych rozmiarów!

Nie mogę doczekać się testowania ;)

Spirulina.

11:15 Posted by Insane

Z moją cerą sprawa nie jest prosta. Niby nie jest wymagająca - nie borykam się jakoś szczególnie z niespodziankami, chorobami. Ale z drugiej strony jest sucha, wrażliwa na wszelkie podrażnienia i naczynkowa.
Zawsze z obawą testuję nowe kosmetyki do pielęgnacji, bo czasami najlepiej po prostu zostawić ją samą sobie, niż maltretować kolejnymi składnikami, które tylko szkodzą.
Sporo rzeczy mnie podrażnia, ściąga, dodatkowo wysusza, powoduje zaczerwienie. Ale przecież czasem trzeba pyszczak oczyścić, odświeżyć, no i porządnie nawilżyć.

Największy problem mam z maskami do twarzy. Chciałabym kiedyś znaleźć idealną. Na razie uwielbiam każdą, która po prostu mi nie szkodzi, a ewentualnie troszkę pomaga. Czyli wymagań na chwilę obecną wielkich nie mam ;)

Dzisiaj będzie słów kilka o spirulinie, która sama w sobie podobno jest specyfikiem cudownym.
Spirulina jest algą, czyli jest bogata w substancje aktywne, takie jak:

  • proteiny zawierającę takie aminokwasy, jak: alanina, aspargina, glicyna, lizyna, seryna;
  • polisacharydy: karagen, fukoidyna, laminaryna, kwas alginowy;
  • mukopolisacharydy: kwas hialuronowy, siarczan chondroityny;
  • alkohole: manitol i sorbitol;
  • witaminy: A, B1, B2, B5, B6, B12, C;
  • makro- i mikroelementy: wapń, jod, brom, żelazo, magnez, miedź, cynk, mangan;
  • tłuszcze zawierające wysokonienasycone kwasy tłuszczowe serii omega-3, w tym kwas gamma-linolenowy (GLA);
  • polifenole;
  • pigmenty: chlorofil, fukoksantyna, zeaksantyna
Właściwości pielęgnacyjne alg:
  • antyoksydacyjne i antyrodnikowe - opóźniają procesy starzenia;
  • przeciwzapalne;
  • koją i łagodzą podrażnienia wywołane np. działaniem promieni słonecznych, środków myjących, goleniem czy depilacją, ;
  • wzmacniają ściany naczyń krwionośnych;
  • poprawiają ukrwienie i likwidują zaburzenia krążenia;
  • regenerują i stymulują odnowę uszkodzonego naskórka;
  • aktywizują procesy zachodzące w skórze, poprawiają jej koloryt;
  • wyszczuplają (redukują tłuszcz w tkance podskórnej) i detoksykują - preparaty antycellulitowe;
  • silnie nawilżają - tworzą ochronny film na powierzchni naskórka, dzięki czemu ograniczają TEWL;
  • napinają (działanie liftingujące) i ujędrniają skórę;
  • regulują naturalną równowagę i wzmacniają lipidową barierę ochronną skóry;
  • oczyszczają i rozjaśniają cerę;
  • działają bakteriostatycznie, antybakteryjnie i regulują pracę gruczołów łojowych;
  • mają zdolność oczyszczania skóry i wchłaniania łoju;
Cudowne właściwości alg zapożyczyłam ze strony: www.mazidla.com !

Przyznacie same, brzmi jak remedium na wszelkie problemy z cerą, prawda ;)? I jak tu się nie skusić?
O właściwościach samej spiruliny poczytać można więcej TUTAJ.

Podstawowy przepis na maseczkę jest niezwykle prosty:
jogurt naturalny + woda + spirulina ;)


Spirulina we własnej osobie ;) bardzo drobno zmielony, ciemnozielony proch.

Celowo nie przepisałam proporcji mazidłowych, bo drogą prób i błędów doszłam do moich własnych, o których zaraz wspomnę.
Maseczka robiona z tego przepisu nie jest zła, ale mimo wszystko skórę po niej miałam dość napiętą, ściągniętą i zaczerwienioną. Wprawdzie nie tak, jak po całej reszcie dotąd testowanych masek (kiedy po zmyciu twarz zazwyczaj miałam niesamowicie czerwoną, piekącą, lekko spuchniętą i generalnie błagającą o litość), dlatego też zdecydowałam się trochę pokombinować.

Ostatecznie przepis na moją idealną maskę algową brzmi:
- mała łyżka jogurtu naturalnego
- kilka kropli hydrolatu aloesowego
- łyżeczka kwasu hialuronowego
- łyżeczka spiruliny


Maseczkę zazwyczaj przygotowuję w ceramicznej miseczce. Również w takiej formie przechowuję ją do następnego użycia w lodówce - zazwyczaj przykrywam dodatkowo folią. Przechowuję ją tak maksymalnie 2 dni, nie sprawdzałam jak zachowuje się później ;)
I przyznaję - uwielbiam ten wściekle zielono-morski kolor :D


Od razu zaznaczę, że te proporcje starczają na dwie maski :)
Dodatek hydrolatu i kwasu hialuronowego w moim przypadku powoduje znacznie lepsze nawilżenie, praktycznie brak jakiegokolwiek podrażnienia i ściągnięcia, no i lepsze odżywienie (kwas hialuronowy ułatwia wchłanianie się innych substancji aktywnych, w tym wypadku - spiruliny).
Trzymam ją na twarzy około 15 minut.

Twarz po użyciu maseczki jest gładka, delikatna, przyjemnie napięta, ale nie ściągnięta(!), całkiem nieźle nawilżona. Pory są delikatnie zmniejszone.
Na pewno cera wygląda bardziej świeżo, jest 'wypoczęta', dotleniona i wdzięczna za poświęcone jej 15 minut ;)

I, co naprawdę ważne dla mnie - nie podrażnia mnie. Nic mnie nie piecze, nie ściąga, nie mam wrażenia, że bardziej sobie zaszkodziłam, niż pomogłam. Z przyjemnością do niej wracam, zwłaszcza po 'ciężkiej nocy', kiedy zależy mi na szybkim odświeżeniu wizerunku - wtedy jest absolutnie niezastąpiona! ;)


Tuż po zmyciu maski. Zero podrażnienia! :)

Wiele osób skarży się na zapach. Przyznaję, że mi on zupełnie nie przeszkadza. Ok, jest może trochę morski, trochę ziołowy, z całą pewnością "swojski" i "naturalny" ;) ale mojego nosa jakoś zupełnie nie rusza, nie drażni.

Warto również wspomnieć o cenie. 10g Mazidłowej spiruliny kosztuje niecałe 4zł.
Moje pudełeczko wystarczyło już na około 8-10 masek, a jeszcze kilka zdążę ukręcić, zanim je zużyję! :)

Znowu makijażowo.

12:33 Posted by Insane

W przygotowaniach notka o pielęgnacji i twarzy i włosów.. Trochę o algach, trochę o maskach... Ale tymczasem popełniłam kolejny kolorowy makijaż, to już wrzucę ;)
jakoś dawno się nie maziałam. W standardzie ostatnio było bardzo klasyczne oko w brązach i beżach, bo i ochoty na kolory brakowało. No, ale że wiosennie się już tak robi... Cieplej za oknem i na sercu, to czas na zmiany ;)

Twarz:
Podkład: Lucy Minerals - Pale Olive
Puder: EDM - Luminizing Powder
Korektor: EDM - Pearl Mint i Lumiere - Salmon pod oczy
Poliki: EDM - Waffle Cone

Oczy:
Aromaleigh - Neon Lights i Heatwave
EDM - Chamomile
Pure Luxe - Immoral








Oczywiście nie potrafię wybrać kilku zdjęć, więc łapcie całą sesję ;)

Wiosennie.

14:22 Posted by Insane

Mimo kiepskiego samopoczucia, wyjść do ludzi dzisiaj muszę. Na przekór zmiennej pogodzie i pochmurnemu nastrojowi - postanowiłam, że makijaż będzie jednak w kolorze ;)

To nic, że aparat zjadł kolory.
To nic, że zdecydowanie wyszłam z wprawy w robieniu zdjęć (zwłaszcza samej sobie ;) ) i mam wrażenie, że na każdym jednym wyglądam co najmniej... dziwnie ;)
To nic, że chyba mam problemy z trzymaniem aparatu w pionie :D
To nic, prawda ;)?

Twarz:
Korektor: EDM - Pearl Mint
Podkład: Lucy Minerals - Pale Olive
Bronzer: EDM - Waffle Cone

Oczy:
EDM - Dandelions
EDM - Leaps & Bounds
EDM - Rock Anthem

Tusz: Wibo Extreme Lashes
+ Aromaleigh Cream Lash Thickener & Conditioner

Usta: jakaś pomadka Avon ;)

Ach. I wybaczcie (jak zawsze) uczesanie "prosto z łóżka" ;)






Niby nic...

12:43 Posted by Insane

Ciężko opisać coś, czego na pierwszy rzut oka nie widać, a jednak działa.
Zwłaszcza, jeśli efekt tak naprawdę zauważalny jest po dłuższym czasie.


Dostępny jest w wersji oryginalnej - kremowej albo pudrowej. Dostępne są także wersje kolorowe, czyli połączenie kolorowych korektorów i idei eraser'a.



Najkrócej mówiąc - jego zadaniem jest stworzenie efektu photoshopa na naszej buzi ;) ma wizualnie wygładzić zmarszczki, zmniejszyć pory, zredukować wszelkie niedoskonałości, nierówności. Słowem - nasza cera ma być idealna.
Przyznaję, że do takich rzeczy podchodzę z wielką dozą ostrożoności. Zawsze, ale to zawsze boję się zapchania i efektu dokładnie odwrotnego (zgodnie z teorią - mniej, znaczy więcej.... po prostu nie lubię mieć wielu warstw makijażu na twarzy ;) ).
Wybrałam wersję pudrową. Zawiera podobno puder perłowy, który ma nawet nawilżać.
Słoiczek z 1/4tbs pudru kosztuje 2$.



Mój odcień: original.
Nawet nie próbowałam uchwycić go na zdjęciach, na swatchach, na dłoni. On jest po prostu niewidoczny po nałożeniu ;)
Przy mojej bladej cerze nie odcina się wcale, ale osoby o ciemniejszej karnacji powinny uważać (lub wybrać odcień Medium ;) ) - mógłby zostawić białawy, mączny film.

W "dotyku" bardzo kremowy, łatwo się wtapia, łatwo rozciera, rzeczywiście nie wysusza.
Co robi?
Zdecydowanie przedłuża trwałość makijażu! Może nie tyle trwałość, co świeżość.
Macie tak, że po wielu godzinach (np. w pracy ;) ) makijaż dalej się trzyma bez zarzutu, ale właściwie to... no, już nie jest taki 'świeży'. My jesteśmy zmęczone (pracą właśnie ;) ), makijaż po 10 godzinach wiadomo, nie wygląda jak świeżo nałożony... A no właśnie. Po użyciu erasera nie ma efektu "utraty świeżości". Po 10-12 godzinach pracy spoglądam w lustro - i choć sama czuję się wymięta i wyprana ze wszystkich sił witalnych, to jednak dalej wyglądam świeżo, 'czysto', nienagannie...

Poza tym, faktycznie delikatnie wygładza buzię, zmniejsza pory. O dziwo, efekt najbardziej widoczny jest na cerze, która sama w sobie jest w dobrej kondycji. Wtedy faktycznie uzyskujemy efekt photoshopa i z lusterkiem powiększającym w ręku doszukujemy się niedoskonałości, które przecież jeszcze przed chwilą tu były! ;)
Niemniej jednak, jeśli borykamy się chwilowo z jakimiś problemami z cerą - efekt już nie będzie tak spektakularny. Niby jakaś poprawa zauważalna, niby coś tam robi, ale czujemy niedosyt, bo do "efektu photoshopa" jednak daleko.

Puder sam w sobie jest bardzo wydajny, wystarczy naprawdę odrobina, żeby omieść całą twarz. Nie jest to mój niezbędnik, ale zawsze jestem miło zaskoczona, jak już nie zapomnę go użyć... ;)




Kolejnym takim produktem jest Cream Lash Thickener & Conditioner od Aromaleigh. Niestety, zdaje się, że już jest niedostępny na stronie Aromaleigh (a przynajmniej ja go obecnie odnaleźć nie potrafię). A szkoda, bo bardzo się polubiliśmy.

Jest to kremowo-biała baza pod tusz do rzęs. Nie zauważyłam wprawdzie odżywienia (chociaż przyznać muszę, że przy demakijażu gubię mniej rzęs!), ale wyraźnie poprawia działanie tuszu do rzęs!
Przede wszystkim - ładnie rozczesuje rzęsy i ich nie skleja. Nie pozostawia widocznego, białego filmu (może troszkę, na końcówkach rzęs coś widać) - więc równomierne pokrycie rzęs tuszem nie stanowi żadnego problemu.




A same rzęsy? Pięknie pogrubione (a jednocześnie absolutnie niesklejone!), delikatnie wydłużone. Zero sztywności, osypywania się, kruszenia w czasie noszenia. Rzęsy wyglądają zdecydowanie lepiej z bazą, jak bez niej. Teatralny efekt? No.. może nie do końca (ale ja lubię mocno podkreślone rzęsy). Ale blisko, blisko.... ;)

Kolejną, a może najważniejszą zaletą jest - brak podrażnienia. Oczy mam wrażliwe i niestety potrafią być zaczerwienione i pięknie łzawić dosłownie po wszystkim. Dlatego zawsze nieufnie podchodzę do testowania nowości w okolicach oczu - od tuszy począwszy, a na kremach skończywszy. Tutaj - podrażnienia jakiegokolwiek brak, za co oczywiście olbrzymi plus!



Wydajność - zadziwiająca. Używam codziennie, a ubytku nie widzę absolutnie żadnego. Minusem jest brak podanej daty ważności - ale dopóki organoleptycznie nie stwierdzę, że coś może się z nią dziać niedobrego - będę używać ;) jeśli jej trwałość okaże się równie imponująca, co wydajność - to jest szansa, że towarzyszyć mi będzie do późnej starości ;)