Hi-Fi Cosmetics swatch
W końcu doczekałam się odrobiny słońca (noo... a przynajmniej braku deszczu ;) ) i jednocześnie chwili wolnego czasu. Nie marnując ani jednego, ani drugiego.. chwyciłam za aparat ;)
Jeśli chodzi o moje wrażenia, to powtórzę się po raz kolejny - I love Hi-Fi Cosmetics :D
Cienie na stronie były przynajmniej obiecujące. Jak już zamówienie dotarło - w woreczkach prezentowały się jeszcze lepiej. A na dłoni, na oku... ech, szkoda gadać. Osobiście przepadłam ;)
czuję się jak dziecko zbierające pokemony - muszę mieć je wszystkie ;)
Od razu zaznaczę, że na wszystkich zdjęciach jest jedna warstwa cienia. Bez żadnej bazy, ani nic :)
Let's go :)
Deck The Halls - głęboka, choinkowa zieleń, kojarzy mi się z baśniowym lasem.... Ale to chyba wina zbyt wielu bajek w dzieciństwie ;)
Champagne Toast - delikatny, jasny, beżowo-łososiowo, trafna nazwa :)
Rising Tide - przypomina mi odrobinę Boy Toy z Pure Luxe, choć jest o pół tonu jaśniejszy i przede wszystkim - dużo łatwiejszy w aplikacji. Intensywnie niebieski, a'la błękit paryski :)
My Pride - prawie całkiem matowy, jasnofioletowy, jakby troszkę wyblakły, ale jednak nie mdły, odrobinę lawendowy.
Grinch - bardzo intensywny, radosny, wiosenny odcień zieleni z dodatkiem limonki w tle. Poza limonką znaleźć można trochę słońca.. czyli żółto-złotawych tonów :)
Five o'Clock - czerwono-różany, malinowy, może trochę rubinowy.... Intensywny, jak wszystkie odcienie Hi-Fi :)
Crazy Little Thing - oryginalny odcień błękitu, troszkę turkusowy, ale bardziej lazurowy... Tak, zdecydowanie kojarzy mi się w czystą, ciepłą wodą, rafą koralową i drinkami z palemką ;)
Big Shot - czysta niebieskość, coś pomiędzy niebieskim, a granatowym.
Pointless Intervention - rudo-rdzawo-brązowawy z odrobiną pomarańczowej cegiełki w tle.
Night Fever - absolutnie piękny, wyjściowy, wieczorowy kolor. Bardzo niejednoznaczny - niby szarawy, ale jednak dominuje tutaj ciemny, trochę mroczny fiolet ze skrzącymi srebrnymi drobinkami. Dopatrzyć się można nawet różu w tle, gdzieś na trzecim planie.
Sweet Child - prawie całkiem matowy, wyblakły, "majtkowy", mocno rozbielony róż.
Pins & Needles - intensywny, trochę landrynkowy róż, z odrobiną fioletu gdzieś daleko w tle. Dość odważny, ale... lubię takie ;)
Aphrodisiac - piękny, intensywny, niecodzienny, wieczorowy fioletowo-karminowy, może ciemny cyklamen?
Tourniquet - bardzo rozbielony, delikatny fiolet. Właściwie jest to prawie matowa biel z kapką fioletu w kolorze bzu.
Boom Shaka Laka - strasznie podoba mi się nazwa ;) a sam odcień - niespotykany. Ciemna, trawiasta zieleń z jaśniejszą, skrząca limonką w tle.
Punk Rocker - hmm... rzeczywiście swego czasu widywało się na ulicach irokezy w podobnych odcieniach ;) ciemno-malinowy, ale chłodny odcień różu. Odważny, ale nie rozmemłany, słodki, mdły...
Slave To Money - ciemny, intensywny, szmaragdowy... baśniowy, głębinowy... Na pewno nie na co dzień :)
Hope - odcień ciężki do opisania, trochę jakby truskawkowy, trochę ceglasty, a na pewno dość ciepły...
Tell Me Lies - piękny odcień, choć ciężki do uchwycenia na zdjęciu... Delikatno-kanarkowy, odrobinę złotawy, ale nie krzykliwy, dość mocno rozbielony, może trochę słomkowy? Kojarzy mi się z... bukietem ślubnym, nie wiem, dlaczego.
Raindrops on Roses - odcień, który chyba najbardziej skrzywdziłam na zdjęciach, bo nie udało mi się go ładnie uchwycić. Wyszedł ciepło-ceglasty, a w rzeczywistości jest raczej neutralnym odcieniem, na pewno nie ciepłym. Różano-brązowy z pięknymi, skrzącymi drobinkami czystego srebra. Muszę przyznać, że w rzeczywistości naprawdę wygląda to jak rosa... :)
Pixies - jeden z najmniej wyrazistych odcieni, taki rozbielony, trochę nijaki lawendowo-błękitny. Raczej niezbyt twarzowy.. Ale może jako liner?
Tained Love - kolejny piękny, intensywny, wyjściowy kolor. Fioletowo-jagodowy z odrobiną wrzosu w tle :)
Brass Petals - mocno skrzący.. Naprawdę mocno! Dość neutralno-ciepły beż, może trochę łososiowy. Pięknie otwiera oko :)
Dirty Word Witchcraft - ciemne odcienie z jasnymi drobinkami są dużym wyzwaniem dla firm mineralnych. Naprawdę niewiele z nich ładnie się prezentuje na oku - zazwyczaj pozostaje smuga ciemnego, bliżej nieokreślonego koloru, bez ani jednej drobinki, które dziwnym trafem znajdują się wszędzie, tylko nie na powiece ;)
Tutaj - jest inaczej. "Przyczepność" naprawdę nienaganna. Cień nałożony zwyczajnie - paluchem, i w dodatku roztarty. Żadnego "pac, pac, pac", żadnej bazy, mixing medium, ani nic. Ukłony z stronę Hi-Fi!
A sam odcień - zwykła, "czarna czerń" ;) z srebrno-niebieskawymi drobinkami.
Conspiracy - Paparazzi Flash Powder - ponowne gratulacje dla Veronici. Jak dotąd jest to jedyny spośród testowanych tzw. flash powders, który ma jakąkolwiek przyczepność ;) wszystkie testowane do dzisiaj nie dały się zaaplikować w ogóle. Nie było nawet czemu zdjęć robić, bo zostawał jedynie sam brokat, a kolor znikał. Tutaj - jedna warstwa nałożona paluchem i roztarta. Ponownie żadnej bazy ani metody "pac, pac, pac" :)
Oczywiście, nie jest to tak samo intensywny efekt, jak w przypadku cieni, ale wiążę z tym cudem niemałe nadzieje :) na pędzlu i na bazie - efekt powinien być iście wieczorowy!
Jeśli chodzi o kolor, to jak widać - mnóstwo delikatnych, drobnych złoto-zielono-limonkowych drobinek :)
Róż Denial - oferta róży Hi-Fi może nie jest rewelacyjna, ale i tak zamierzam skusić się na resztę odcieni ;)
Bardzo ładny róż z odrobiną brzoskwinki w tle. Ale nie takiej pomarańczki, tylko właśnie brzoskwini. Odcień zależnie od światła neutralno-ciepły, więc ja muszę mieszać go z Lavenderem albo pacyfikować Light Pink'iem z EDM ;) ale mimo wszystko - warto!
Trwałość bez zarzutu - po 12 godzinach wciąż dzielnie się trzymał :)
W opakowaniu mogą straszyć srebrne drobinki, na zdjęciach nie są już tak widoczne. A na twarzy - zależnie od użytego pędzla. Duo fiberki gubią całkiem te błyskotki, a np. Angled te zatrzymuje. Przyjemny róż :)
Gin Sin Lip Glaze - w pudełeczku odcień intensywnej pomarańczy, aż strach na usta nakładać ;) ale już po nałożeniu - bardzo przyjemny, chłodny, neutralny odcień, jedynie ze złotawym połyskiem. Pod światło widać po prostu złotawe drobinki, połysk. Ale nie jakoś bardzo nachalnie...
Poza tym - na ustach bardzo trwały, nie klei się, za to pachnie przepięknie! Jak najlepszy na świecie budyń. Posmaku chemicznego brak, za co ogromny plus. I na całe szczęście jak budyń nie smakuje, bo marny byłby jego los... ;)
Co ważne - nie czuć tych drobinek. Nic nie drapie, nie działa jak peeling ;) i nie wysusza ust.